czwartek, 20 grudnia 2007
Mein Baumchen mit 10 bunten Kerzen...
... przypomina mi o domu.
Dzisiaj poczułem Święta. Po pierwsze nie cierpię zakupów i broniłem się rękami i nogami przed wyjściem z domu podczas popołudniowego zaćmienia (zarówno meteorologicznego jak i umysłowego). Nie chciałem wplatać się w tłum ludzi pędzących do nikąd i goniących za Bóg wie czym. Jednak nie mogłem zamknąć za sobą drzwi i poczuć się jak w pustelni, bo wiek i stan cywilny już nie te. I na dodatek środa pucharowa (BAYERN WYGRAŁ 6:0; Jupi jupi jej :).
Po pracy przed galer(j)ą. Wyszedłem z auta i zobaczyłem oświetlony Plac Dominikański, Oławską i.. jakoś mi przeszło. "Święta idą Rafciu" pomyślałem "więc spasuj troszeczkę, uśmiechnij się, bądź miły i wyrozumiały, odpręż się i korzystaj z chwili". Qrcze podziałało. Abstrahując od tego, iż moje myśli chwilami zaprzątał niebagatelny problem czy zapach piernika w galerii był chwytem marketingowym, czy nie i czy humor poprawił mi raczej zakup sweterka (jak baba, przepraszam), czy zabandażowana ręka niuni ("bo tato,no... szpilka leżała w klasie"), to mogę powiedzieć generalnie, że popołudnie było bardzo udane. Nawet podejrzanie za bardzo. Wniosek nasuwa się sam: czasem lepiej zacisnąć zęby i rzucić się w wir czynników zewnętrznych. Druga połowa uśmiechnięta, zadowolona, ja też załatwiłem prezencik (wiem, wiem, najmniejsza linia oporu, ale sama sobie nigdy nie kupi, bo... za drogo powiada. Bla bla bla.)
A w nagrodę Bayern rozgromił kogo trzeba, i tylko dwóch rzeczy mi nagle zabrakło.
Pierwsza to płyta Toma Astora, którą tata był zakupił jakiś czas temu i woził w aucie na każde Święta (Bóg jeden wie, jak jej nienawidziliśmy) i której mi teraz brakuje. Sam nie wiem, czy bardziej brakuje mi płyty, czy tej jazdy w piątkę samochodem z tą kasetą.
A druga rzecz... z samego rana zadzwonię do mamy z pytaniem kiedy kręci sernik :D
piątek, 14 grudnia 2007
Czas nie czeka na nas
Jestem spóźnialski. Mea culpa. Nigdy (odkąd sięgam pamięcią) nie byłem w stanie zdążyć na czas. Na własny ślub się wprawdzie nie spóźniłem (dzięki Bogu), ale mało brakowało. Na poprawkę z fizyki zaspałem, do kina wchodzę w ostatniej chwili, ale poprawa tego stanu jest już wyraźnie zauważalna. Generalnie z wiekiem nie spóźniam się, ale jestem "rychło w czas". I chwała Panu. Nie wiem jeszcze tylko, czy jest to zależne od postępującego wieku, czy też zgodne to bywa z nowymi zwyczajami, które ciężko (bo ciężko) i mozolnie zadomowiają się w moim codziennym bytowaniu.
Mimo wszystko to moje spóźnianie nie zwalnia mnie z obserwowania upływającego czasu, kiedy ktoś zachowuje się tak w stosunku do mnie.
Nie jestem specjalnie wredny i nie wypomnę nikomu spóźnienia rzędu 10-20 minut, ale strasznie nie lubię, kiedy marnotrawi się mój czas. Najgorsze jest to, że nie chodzi o dosłowne marnotrawienie mojego czasu, ale posrednie wpływanie na mój tykający zegar.
Przykładów można by mnożyć bez końca. Reklamy w telewizji, które ciągną się w nieskończoność. Niech one sobie nawet będą w najlepszym momencie filmu - ja to rozumiem, bo to prawa marketingu stosowanego. Tylko za jakie grzechy tak długo?
Ale nie reklamy były przyczynkiem do napisania tego tekstu. To spotkanie szkoleniowe, na którym nudzę się strasznie i płodzę słowa powyższe i poniższe. Temat w ogóle mnie nie obchodzi, bo mnie po prostu nie dotyczy. A trzeba siedzieć, patrzeć i udawać, że się słucha słowotoku. Może gdyby temat pasją się przejawiał jakową, albo prelegent historyje jakowe nakreślać próbował. Nic z tych rzeczy. Nuda. Obsługa programu, którego nie będę używał, a którego obsługa mojej córce za 4 lata zajęła by ... 15 minut. Tu wszystko wlecze się już 4 godziny.
Marnuje się mój czas. Nie mam na to wpływu. Ktoś zadecydował, że mam siedzieć i wpatrywać się w projektor. Trudno. Tylko, że w tym czasie mógłbym robić inne rzeczy.
Kara Boska za moją postawę moralną. Katharsis, które pozwoli mi odkupić swoje winy.. do następnego razu. Koniec. Wreszcie do domu.
Mimo wszystko to moje spóźnianie nie zwalnia mnie z obserwowania upływającego czasu, kiedy ktoś zachowuje się tak w stosunku do mnie.
Nie jestem specjalnie wredny i nie wypomnę nikomu spóźnienia rzędu 10-20 minut, ale strasznie nie lubię, kiedy marnotrawi się mój czas. Najgorsze jest to, że nie chodzi o dosłowne marnotrawienie mojego czasu, ale posrednie wpływanie na mój tykający zegar.
Przykładów można by mnożyć bez końca. Reklamy w telewizji, które ciągną się w nieskończoność. Niech one sobie nawet będą w najlepszym momencie filmu - ja to rozumiem, bo to prawa marketingu stosowanego. Tylko za jakie grzechy tak długo?
Ale nie reklamy były przyczynkiem do napisania tego tekstu. To spotkanie szkoleniowe, na którym nudzę się strasznie i płodzę słowa powyższe i poniższe. Temat w ogóle mnie nie obchodzi, bo mnie po prostu nie dotyczy. A trzeba siedzieć, patrzeć i udawać, że się słucha słowotoku. Może gdyby temat pasją się przejawiał jakową, albo prelegent historyje jakowe nakreślać próbował. Nic z tych rzeczy. Nuda. Obsługa programu, którego nie będę używał, a którego obsługa mojej córce za 4 lata zajęła by ... 15 minut. Tu wszystko wlecze się już 4 godziny.
Marnuje się mój czas. Nie mam na to wpływu. Ktoś zadecydował, że mam siedzieć i wpatrywać się w projektor. Trudno. Tylko, że w tym czasie mógłbym robić inne rzeczy.
Kara Boska za moją postawę moralną. Katharsis, które pozwoli mi odkupić swoje winy.. do następnego razu. Koniec. Wreszcie do domu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)